Przeżuwam kulę rozczarowania “Córką” Eleny Ferrante. Może miałam zbyt wyśrubowane oczekiwania wobec tej pozycji?
Bohaterka to profesorka literatury, która spędza wakacje w samotności. Zupełnie niezrozumiałe i błahe zdarzenie powoduje u Ledy zwrot ku przeszłości. Kobieta analizuje swoje życiowe decyzje. Poznaje przypadkowe osoby, trochę z nimi rozmawia. I tyle.
To nie tak, że aby powieść mi się spodobała, muszę koniecznie utożsamić się z bohaterką. Namiętnie czytuję kryminały, a przecież nie utożsamiam się ani z zabójcą, ani z policjantami czy komisarzami.
Rozkminy Ledy, porzucenie małych córek, aby podążać za samą sobą, jej fascynajcja profesorem są moim zdaniem bzdurne, wydumane i nieprawdziwe. Liczyłam na ciekawe myśli o macierzyństwie, bo ten temat coraz częściej pojawia się w moich myślach. Ale nawet na tym polu Ferrante zupełnie poległa. Nie wyobrażam sobie, że kobieta – nawet jeśli nie jest stworzona do bycia matką i dała sobie narzucić tę rolę – może bez wyrzutów sumienia zostawić swoje małe córki, by przez trzy lata nie mieć z nimi kontaktu.
Bo jasne jest dla mnie choćby to, że nie każda kobieta ma instynkt macierzyński. Sama obawiałam się, że nie pokocham swojej córki, że bycie matką okaże się dla mnie zbyt trudne. Na szczęście moje obawy okazały się płonne, ale pamiętam ten czas przygnębienia, odcięcia od świata, od pracy. Urlop macierzyński wcale nie był dla mnie czasem spełnienia. Trudno mi też przyjąć do wiadomości, że są kobiety, które poza byciem żoną, matką i panią domu nie mają żadnych pasji, nie pracują i nie rozwijają się zawodowo. A przecież mam kilka takich koleżanek.
Książka jest króciutka, więc w sumie można ją przeczytać. Jednak równie dobrze można w tym czasie pobawić się lalkami z własną córką i mieć poczucie znakomicie wykorzystanego czasu.